Czy zastanawialiście się kiedyś,
jak by to było nie mieć wyboru? Nie móc decydować o swojej przyszłości, ani o
własnych uczuciach. Przeznaczenie. Wielu ludzi nadal w nie wierzy, ale czy ono
istnieje? Sami podejmujemy decyzje, świadomi konsekwencji, z którymi będziemy
musieli się zmierzyć. Czasami o naszych wyborach decydują uczucia, innym razem
jest to zdrowy rozsądek, ale mamy do tego prawo. A gdyby tak jednego dnia
wszystko zostało nam odebrane. Gdyby przeznaczenie decydowało o naszej przyszłości?
Od czterech żniw Twylla mieszka w pałacu. Jest zaręczona z
księciem, a w przyszłości ma zostać królową Lormere. To także wybranka bogów,
która w ciele nosi śmiertelną truciznę, zabijając swoim dotykiem każdego oprócz
członków rodziny królewskiej. Twylla coraz bardziej ulega despotycznej
królowej, bez sprzeciwów wykonując dla niej kolejne egzekucje. Jest katem taką
rolę, bogowie przypisali jej na królewskim dworze. Wydaje się także bardzo
samotna, a oparcie znajduje w nowym strażniku, który zaczyna znaczyć dla niej
więcej niż ktokolwiek dotychczas.
Cała książka skupia się głównie na wątku miłosnym, któremu
brak według mnie jakiejkolwiek głębi. Twylla niemal natychmiast obdarza
zaufaniem Liefa, bez oporów wpadając w jego ramiona. Nie ma znaczenia, że znają
się zaledwie miesiąc i tak naprawdę nic o sobie nie wiedzą. Dziewczyna,
spragniona ludzkiego dotyku, którego przez lata była pozbawiona, nie myśli
racjonalnie, dając dojść do głosu uczuciom, co okazuje się niezbyt dobrym
pomysłem. Do tego wprowadzenie trójkąta miłosnego było według mnie zabiegiem beznadziejnym,
który dodawał książce sztucznej dramaturgii, towarzyszącej bohaterce przy
podejmowaniu kluczowych dla fabuły wyborów.
źródło |
Jak można się domyślić po samym tytule, Twylla jest córką
Zjadaczki Grzechów. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z tym terminem, dlatego
moją uwagę na samym początku zwróciła przede wszystkim nazwa książki. Jak się
okazało, ta profesja nie została wymyślona przez autorkę. Funkcjonowała w
Europie, a w niektórych jej rejonach przetrwała nawet do XX wieku. Zjadacz
Grzechów przejmuje grzechy zmarłych zjadając potrawy, które symbolizują
poszczególne występki. Na podstawie uczty przygotowanej na cześć zmarłego,
można stwierdzić, jakie życie prowadził, jaką był osobą. Wydaje się to bardzo
interesujące i mogę uznać, że to również najciekawszy wątek w całej historii.
Córka Zjadaczki Grzechów była
pełna absurdalnych sytuacji. Nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy rzucić
książką o ścianę, ponieważ to, co wyprawiali bohaterowie, było tak głupie, że
aż śmieszne. Momentami po prostu nie wierzyłam w to, co czytam. Zakończenie
zdenerwowało mnie niesamowicie. Główna bohaterka dała bowiem wielki popis
swojej nieumiejętności racjonalnego myślenia.
Nie myślcie jednak, że książka składa się z samych wad.
Czyta się ją bardzo szybko, co zawszę zaliczę do plusów, do tego Melinda
Salisbury dysponuje naprawdę lekkim piórem, przez co każde napisane przez
nią słowo czytało się bardzo przyjemnie. Świat, który wykreowała, jest
ciekawy, ale i oryginalny pod wieloma względami. Widać, że autorka miała
pomysł, którego realizacja po prostu jej nie wyszła. Zmarnowany potencjał to
częsty przypadek, ale mimo to mam nadzieję, że w kolejnych częściach autorka
pozwoli się mu rozwinąć, ponieważ Córka Zjadaczki Grzechów to
książka, przez którą się płynie, ale o której łatwo zapomnieć.
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Zielona Sowa
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz