Historia warta opowiedzenia


Chaol Westfall oraz Nesryn Faliq przybywają na Południowy Kontynent do pięknego miasta Antica. Były kapitan Gwardii Królewskiej ma nadzieję, że któraś ze słynnych uzdrowicielek z Torre Cesme zdoła go uleczyć. Nie jest to jednak jego jedyne zadanie. Kontynent znajduje się we władaniu potężnego kagana, z którego Chaol ma nadzieję uczynić sojusznika w wojnie przeciwko ciemności. Jednak to, co czeka Chaola i Nesryn, przerośnie ich najśmielsze oczekiwania i odmieni losy nadchodzącej wojny.

Wieża świtu to już szósty tom niezwykle popularnej zarówno w Polsce, jak i na całym świecie serii Szklany tron, która niestety powoli zbliża się ku końcowi. Nie będę ukrywać, że mam ogromny sentyment do tej historii, towarzyszy mi ona już od wielu lat i choć nie przeczę, że ma wady, to jednak jest mi ona tak bliska, że nie potrafię przykładać do nich większej wagi. Z Wieżą świtu miałam jednak problem jeszcze na długo przed jej wydaniem za granicą. Pamiętam, kiedy pojawiła się informacja, że premiera finałowego tomu serii została przesunięta i że międzyczasie wyjdzie jeszcze jedna książka skupiająca się na Chaolu. Jak można się domyślić, nie skakałam z radości, bo nie znosiłam Chaola i nie wyobrażałam sobie, że miałabym przebrnąć przez całą książkę o nim. Wieża świtu wedle zamysłu autorki miała być na początku tylko nowelką, ale rozrosła się do monstrualnych rozmiarów i ostatecznie została kolejnym tomem serii. Wydarzenia rozgrywają się tu równolegle do tych, które mieliśmy okazję obserwować na kartach Imperium burz. Nie wiązałam z tą książką żadnych nadziei, nie miałam żadnych oczekiwań, spodziewałam się wręcz, że mi się nie spodoba. Czekało mnie jednak wielkie zaskoczenie.

Nigdy nie lubiłam Chaola, już w Szklanym tronie wiedziałam, że nie przypadniemy sobie do gustu. Kolejne tomy tego nie zmieniły, a wręcz przeciwnie, moja awersja do niego rosła. Dlatego tak trudno mi teraz otrząsnąć się po Wieży świtu, która całkowicie odmieniła mój stosunek do tej postaci. Wielka niechęć, którą do niego czułam, nagle zniknęła i jestem całkowicie zagubiona, bo to teraz jedna z moich ulubionych postaci w tej serii. Mam wrażenie, że Sarah J. Maas nigdy nie dała mi tak naprawdę możliwości, aby go poznać. Oczywiście od pierwszego tomu Chaol należy do grona głównych bohaterów, jednak gdzieś w połowie serii został on zepchnięty na dalszy plan i wszystko skupiło się wokół Aelin. Trzeba było stworzyć dla niego cały osobny tom, aby ukazać wszystkie zawiłości jego charakteru, wszystkie jego blizny, to co trzymał w sercu i co od dawna zżerało go od środka. Chaol to bohater zbudowany na solidnych podstawach. Kieruje się honorem, jest uczciwy, ma dobre i dumne serce. Teraz uważam, że to właśnie on został najbardziej skrzywdzony na kartach tej serii, wszyscy inni jakoś sobie poradzili ze swoimi demonami, jednak jemu nigdy się to nie udało. Obserwowanie jak walczy z mrokiem, który się w nim zagnieździł, było niezwykle bolesne, ale również bardzo piękne, bo pomimo tak wielu ciosów, nie poddał się, tylko powstał by walczyć dalej.

Kiedy tylko przeczytałam opis tej książki, wiedziałam, że na pewno pojawi się w niej Yrene Towers, którą mogliśmy poznać w nowelce Zabójczyni i Uzdrowicielka. Nie spodziewałam się jednak, że okaże się ona tak świetną postacią, która ma w tej serii ogromną rolę do odegrania. Yrene jest przeciwieństwem bohaterek, z którymi do tej pory mieliśmy styczność. Jest niezwykle utalentowaną uzdrowicielką, nie walczy, nie zabija, zajmuje się za to leczeniem i ratowaniem ludzkiego życia. Ma ognisty temperament i cięty język, jednak mimo to pozostaje bardzo kobieca. Wiele wycierpiała w swoim życiu i równie wiele poświęciła, aby dotrzeć do Torre i zostać pełnoprawną uzdrowicielką. Jej zadaniem jest wyleczyć Chaola, nie jest to jednak łatwe ani dla niego, ani dla niej. Dziewczyna również ma swoje demony i choć umie sobie z nimi radzić, to jednak cały czas płonie w niej nienawiść. Nienawiści żywiona do Adarlanu, który odebrał jej matkę i szczęśliwe dzieciństwo. Z czasem jednak Yrene dostrzega, że nic z tego, co jej się przydarzyło nie jest winą Chaola. Choć nieustannie się kłócą i walczą ze sobą, to jednak zawiązuje się między nimi nić sympatii, która z czasem przeradza się w coś więcej.

Książka liczy sobie ponad osiemset stron. Większa część książki poświęcona jest Chaolowi, ale Nesryn również otrzymała sporo miejsca, aby się pokazać. Na początku wątki tych bohaterów były bardzo mocno ze sobą splecione, ale w pewnym momencie bohaterowie się rozdzielają. Chaol zajmuje się swoimi sprawami w Antice, natomiast Nesryn w towarzystwie księcia Sartaqa odbywa podróż w góry zamieszkiwane przez rukhin – jeźdźców dosiadających ruków, czyli ogromnych ptaków przypominających orły. Na początku zarówno ten wątek, jak i sama Nesryn jakoś szczególnie mnie nie interesowały. Nesryn to postać, która pojawiła się w czwartym tomie, ale nie odgrywała w nim jakiejś szczególnej roli, nie wyróżniała się z tłumu, więc w gruncie rzeczy nie mieliśmy okazji lepiej jej poznać. Uważam, że to bardzo ciekawa bohaterka, twarda i waleczna, ale jednocześnie wrażliwa, wychowała się w Adarlanie, jednak jej rodzina pochodzi z Południowego Kontynentu i to właśnie tu dziewczyna czuje się jak w domu. Wątek Nesryn okazał się bardzo interesujący i czytałam go z równie wielkim zaangażowanie, z jakim śledziłam losy Chaola. Mamy okazję poznać rukhin, wśród których znalazło się wiele ciekawych i świetnie wykreowanych bohaterów. Ku mojemu zaskoczeniu pojawiła się jeszcze jedna postać z nowelek, a konkretnie z nowelki Zabójczyni i Czerwona Pustynia, która również okazała się mieć w tej historii rolę do odegrania. Ten wątek, choć się na to nie zapowiadał, okazał się niezwykle istotny dla całej serii, Sarah J. Maas ujawniła nam za jego sprawą bardzo istotne informacje, które wyjaśniły wiele spraw i na pewno okażą się kluczowe w kolejnym tomie.

Akcja w tej książce w przeciwieństwie do poprzednich tomów serii nie gna łeb na szyję. Takich podniosłych momentów czy trzymających w napięciu potyczek jest bardzo mało, skupiamy się tu na leczeniu Chaola i pobycie Nesryn u rukhin, zamiast walk na śmierć i życie mamy politykę i dworskie intrygi. Ta książka jest przede wszystkim smutna, pełna bólu i żalu, opowiada historię o powracaniu do życia, o akceptacji przeszłości i samego siebie. Muszę przyznać, że to miła odmiana i chwila oddechu po nieco patetycznym Imperium Burz. Sarah J. Mass w swoich ostatnich książkach robiła coś takiego, że zaczynała świetnie scenę, ale potem nagle niszczył ją jakąś głupią wypowiedzią bohatera. Nic takiego na szczęście nie dzieje się w Wieży świtu. Na pochwałę zasługuje również styl autorki, który z tomu na tom robi się coraz lepszy. Niektóre rzeczy jednak się nie zmieniają, czyli na przykład parowanie wszystkich ważnych bohaterów, czy niektóre zabiegi fabularne wielokrotnie już wykorzystywane przez autorkę w jej książkach. Wieża świtu jest jednak tak dobra, że można przymknąć okno na jej niedoskonałości, a przynajmniej ja to zrobiłam.

Wieża świtu to dla mnie największe zaskoczenie tego roku. Nie spodziewałam się, że ta książka tak mną wstrząśnie i całkowicie odmieni mój stosunek do Chaola. Liczy sobie ona prawie osiemset stron, tempo akcji jest dość powolne, ale ja nie nudziłam się ani chwilę podczas jej czytania. Zakończenie wzbudziło we mnie wiele różnych emocji, z którymi nadal się nie uporałam i wiem, że nie uda mi się to jeszcze przez dłuższy czas. Nie mogę się już doczekać aż w moje ręce wpadnie Kingdom of Ash, ale jednocześnie przepełnia mnie głęboki smutek na myśl, że to już ostatni tom. Wiem, jednak że bez względu na to, jak zakończy się ta historia, jej finał będzie epicki, dlatego warto jeszcze trochę na niego poczekać.  

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Uroboros 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Zatracona w słowach © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka